Bogate studium genezy zła, jakim jest sztuka Arthura Millera, okazało się na olsztyńskiej scenie zaledwie skromnym szkicem.
Może po kilku kolejnych przedstawieniach, jak to czasem bywa, ów szkic dojrzeje i wypełni się teatralną i aktorską treścią? Zaczyna się bardzo obiecująco, sugestywnie i - podkreślmy to - wieloznacznie. Dziewczęta, od których cała sprawa wzięła początek, tańczą nocą wokół ognia w lesie. I kto wie, może te dziewuchy naprawdę chciały uprawiać czary? Bo przecież nad ogniskiem bulgotał kocioł z tajemniczą polewką, przyrządzaną pod kierunkiem Murzynki znającej, można podejrzewać, zaklęcia voodoo... Potem jedna z nich będzie tłumaczyć, że to była tylko zabawa, bo w Salem było tak nudno... To wszystko z nudów? Istotnie, trudno przypuszczać, by w wieku XVII mała rybacka osada kolonistów angielskich w Ameryce, nad Atlantykiem opodal Plymouth, była miejscem pełnym rozrywek. Nie obiecywała nic prócz dni pełnych harówki i ambicji nie mających szans na realizację, zaś nocą - pragnień erotycznych nie do spełnienia. Domyślam się,